Być może słusznie byłoby rozpocząć ten tekst słowami: „W ostatnim czasie wiele osób pyta mnie, co robić w czasie kwarantanny”, ale prawda jest taka, że nikt mnie o to nie pyta. To komfortowa sytuacja, która zdejmuje ze mnie ciężar świadomości, że na padające tu słowa czeka ktokolwiek.

 

Uważam – jak pewnie wielu z Was – że obok trudności, jakie przyniósł czas epidemii, kiełkują też możliwości i okazje, na których dostrzeżenie wcześniej nie mieliśmy czasu, a które teraz możemy wreszcie spróbować wykorzystać. Możliwości jest wiele: hodowla roślin na balkonie, ułożenie dawno zapomnianych puzzli, ugotowanie czegoś niezwykłego, lektura „Ulissesa”. Moim zdaniem najlepiej jednak w tym czasie skupić się na tak często zaniedbywanych relacjach z naszymi nieistniejącymi przyjaciółmi.

 

Spośród wszystkich nieistniejących przyjaciół najbliższa jest mi pani Wiesława. To czuła, uprzejma staruszka o ciętym języku, z którą grywam w szachy i której zadaję pytania, na które sam nie potrafię często znaleźć odpowiedzi. Lubi jazz, stare filmy i powieści o fantastycznych krainach. Kocha słońce, w którego promieniach się grzeje, kiedy ja pracuję. Z potraw najbardziej ceni świeżą, skroploną rosą trawę. Pani Wiesława jest owcą.

 

Znamy się właściwie od dziecka. To ona pocieszała mnie, kiedy bez powodzenia próbowałem poderwać piękność z trzeciej C, to ona tłumaczyła, że rozbicie kolejnej szyby na klatce schodowej to jeszcze nie koniec świata, to ją ściskałem, zapłakany, przeżywając śmierć profesora Dumbledore’a na kartach ukochanej powieści. Cóż więc piękniejszego niż wspólne wspominanie tych chwil, do których prowadzi już tylko droga wyobraźni? Nie dalej jak wczoraj przywoływaliśmy czasy, kiedy za jej namową kupiłem duży i kosztowny teleskop astronomiczny. Wspólnie wyjeżdżaliśmy za miasto, aby patrzeć w niebo, na gwiazdy wciąż żywe i te, które dawno już przestały świecić. Najbardziej lubiłem drżące w okularze księżyce Jowisza, moja przyjaciółka nad inne obiekty przedkładała gwiazdozbiór Oriona z jego czerwoną mgławicą.

 

Pani Wiesława szczerze odradzała mi napisanie tego tekstu, twierdząc, że powinienem grzecznie odmówić wydawcy i wyjaśnić, że naprawdę nie mam nic do powiedzenia o czasie epidemii – ma rację, jednak i tym razem mój brak asertywności wziął górę. Teraz leży rozciągnięta na parkiecie i sennym wzrokiem patrzy przez balkonową szybę na świat pogrążony w chaosie. Wyciągam rękę i głaszczę jej miękkie futro. Wreszcie, kończąc ten niepotrzebny tekst, wstaję zza biurka i siadam obok niej. Rozmawiamy o tym, co zjemy na obiad: ja pewnie ryż, ona pewnie trawę. Wspominamy zabawne chwile, które razem przeżyliśmy, i zastanawiamy się, jak długo potrwa jeszcze zamknięcie. Przeszłość i przyszłość mieszają się w naszych słowach, coraz bardziej nierozróżnialne, i w pewnym momencie nie wiemy już, czy jedno różni się od drugiego i czy my dwoje istniejemy naprawdę.

 

Wpis przygotował: Jakub Małecki

 

 

Image Blog